top of page

Anne z Zielonych Szczytów, czyli na ile może pozwolić sobie tłumacz i czy musi się z tego tłumaczyć?

  • am
  • 20 maj 2022
  • 13 minut(y) czytania


Na temat nowego przekładu powieści Lucy Maud Montgomery napisano już wiele, od premiery książki „Anne z Zielonych Szczytów” 26 stycznia przeczytałam kilka wywiadów z autorką tłumaczenia Anną Bańkowską, artykuły na ten temat w ważniejszych polskich portalach i tygodnikach, notki na blogach o literaturze, wpisy książkowych influencerów na Instagramie i niezliczoną ilość komentarzy pod powyższym. Przekład ten jest tak szeroko komentowany, że rozmawiają o nim zupełni laicy (znajomą tłumaczkę o „Anne” wypytywał nawet księgowy). Dlaczego postanowiłam dodać swój głos, powtarzając temat i nie będąc w dodatku szczególną entuzjastką twórczości Lucy Maud Montgomery? Ponieważ ta awantura o przekład bardzo mnie ciekawi z punktu widzenia aktywnej tłumaczki oraz badaczki i dydaktyczki przekładu. Przede wszystkim jednak uważam, że jest to bardzo ważna dyskusja i nawet jeżeli wywołała lawinę niezbyt profesjonalnych i przykrych komentarzy, dowodzi tego, że przekłady są ważne, a co za tym idzie, tłumacze są ważni. To wspaniałe, że nagle uświadamiamy sobie, iż ktoś, kto zwykle jest niewidzialny, tak bardzo wpływa na tworzenie kultury, o czym świadczą emocje towarzyszące tej publikacji. Jako tłumaczka ciągle mam wrażenie, że wielu czytelników w ogóle nie zwraca uwagi na postać tłumacza, bez którego przecież nie poznaliby w ogóle danego dzieła, nie znając języka oryginału.

Zaczęłam od tłumaczenia się, zupełnie jak autorka przekładu „Anne z Zielonych Szczytów”. To zresztą nic nowego – większość kolejnych tłumaczy tego samego dzieła pisze wstępy lub posłowia, w których uzasadnia swoje wybory translatorskie, broniąc się z góry przed krytyką zwolenników poprzednich wersji. We wstępie Bańkowska przyznaje się wręcz do prawdziwej zbrodni:

„Podsumowując, przyznaję się do winy: zabiłam Anię, zburzyłam Zielone Wzgórze i pozbawiłam je pokoiku na facjatce. Proszę jednak o łagodny wymiar kary, zważywszy na to, że ktoś kiedyś musiał się podjąć tego niewdzięcznego zadania.”

Pomijając żartobliwy wydźwięk tych słów i niezwykły dystans do siebie, jaki zachowuje tłumaczka, która tak naprawdę żadnej krytyki się nie boi, bo ma ponad 80 lat, 30 lat doświadczenia w zawodzie i przekłady noblistów na koncie, odpowiedzmy na pytanie: czy stworzenie nowego przekładu może być zbrodnią? Może być kiepskim pomysłem, jeżeli zawiera błędy merytoryczne czy językowe, ale zbrodnią nie będzie nigdy, choćby i Stanisław Lem chciał „tępym nożem mordować” nieszczęsnych tłumaczy, jak podobno wyraził się o drugim oficjalnym przekładzie „Winnie the Pooh”, książki znanej nam pod tytułem „Kubuś Puchatek” w tłumaczeniu Ireny Tuwim, gdy Monika Garbowska-Adamczyk, obecnie profesor anglistyki UMCS w Lublinie, zaproponowała nowy przekład pod tytułem „Fredzia Phi-Phi”. I ona się tłumaczyła we wstępie, ale niewiele to dało, bo jej przekład został zmiażdżony przez miłośników Puchatka, a choć miało to miejsce w drugiej połowie lat 80., do tej pory zdarza mi się czytać negatywne komentarze pod jego adresem. A to właśnie Garbowska-Adamczyk stworzyła wierne oryginałowi tłumaczenie, w przeciwieństwie do pierwszej tłumaczki, Ireny Tuwim, której adaptacja książki Milne’a jest na pewno urocza, ale niestety przeinacza, spłyca i okalecza oryginalny tekst. Widać to już na pierwszej stronie pierwszego rozdziału, gdzie omówiona jest kłopotliwa kwestia płci pluszowego misia, który mówi o sobie w rodzaju męskim, choć ma żeńskie imię. Mam jeszcze z dzieciństwa wydanie dwujęzyczne „Winnie the Pooh” i nie trzeba specjalnie wytężać wzroku, aby zauważyć, że Irena Tuwim usunęła 9 linijek tekstu, cały dialog odnoszący się do imienia i płci misia. Różne są strategie i techniki translatorskie, różne można popełnić błędy w przekładzie, na które przymknęłabym oko, ale usuwanie całych fragmentów tekstu, bo jest trudny i niewygodny, jest po prostu niedopuszczalne. Tuwim zresztą infantylizuje tekst, przeinacza go i pozbawia absurdalnego brytyjskiego humoru, prawdopodobnie dlatego, że w czasie, kiedy zabrała się za to tłumaczenie, nie znała jeszcze na tyle dobrze angielskiego, żeby poradzić sobie z tak trudnym tekstem na poziomie językowym, a że miała talent literacki, stworzyła adaptację, którą miło się czyta. Cóż nam jednak z wiedzy o niekompetencji tłumaczki, kiedy wszyscy kochają Puchatka, bo przez 50 lat tak zakorzenił się w kulturze, że czytelnicy nie dopuszczają do siebie nawet możliwości, żeby nazywać tę postać inaczej, a tego pierwszego przekładu będą bronić, jakby to sama Irena Tuwim była autorką oryginału. Podobna historia dotyczy bohaterki Montgomery, ale tym razem ta awantura o przekład jest jednak trochę lżejszego kalibru, przynajmniej w moim odczuciu. Seria książek o Anne z Wyspy Księcia Edwarda jest dużo bardziej realistyczna niż wymyślone przygody zabawek Christophera Robina z powieści Milne’a, a im świat przedstawiony jest bardziej fantazyjny, tym większą fantazją może się wykazać tłumacz i tym większe będą różnice pomiędzy poszczególnymi wersjami danej książki. Dobrym przykładem jest tutaj „Władca Pierścieni”, którego fani kłócą się o imiona bohaterów rozbieżne w różnych tłumaczeniach. W „Anne of Green Gables” nie mamy jednak gadających zabawek ani elfów, ale ludzi żyjących w prawdziwych miejscach i realiach, którym, wydawałoby się, imion wymyślać nie trzeba. Czym więc tak bardzo naraziła się tutaj tłumaczka? Przede wszystkim zmieniła strategię translatorską w stosunku do tej przyjętej przez Rozalię Bernsteinową, autorkę pierwszego tłumaczenia tej książki. Oryginał powstał w roku 1908, przekład w roku 1911. Z punktu widzenia tego, jak bardzo od tego czasu rozwinęły się wiedza o przekładzie, oraz język i technologia, co, jak zaraz wyjaśnię, ma ogromne znaczenie, ten ponad 110-letni przekład jest wręcz starożytny. Na początku XX wieku w przekładzie królowała strategia zwana współcześnie domestykacją lub udomowieniem, polegająca, między innymi, na przybliżaniu czytelnikowi elementów obcych kultur w książkach, takich jak np. nazwy własne czy imiona i nazwiska. W konsekwencji nazwy te były spolszczane, czy to poprzez uproszczenia fonetyczne (np. Szekspir zamiast Shakespeare), stosowanie polskich ekwiwalentów (np. Jan zamiast John), czy też po prostu tłumaczenie dosłowne (Jack the Ripper – Kuba Rozpruwacz). Podejście to dotyczyło nie tylko literatury dziecięcej, ale literatury w ogóle, a także historii i szeroko rozumianej kategorii nazw własnych, w tym imion i nazwisk. Kartezjusz, Krzysztof Kolumb i Błażej Pascal to tylko przykładowe ofiary tej strategii. Na szczęście zaczęto od niej odchodzić w latach powojennych, bo czy wyobrażamy sobie teraz, że idziemy na film z Mikołajem Klatką (Nicholas Cage) czy słuchamy płyty Kasi Krzak (Kate Bush)? Przepraszam za ten suchar, ale tak właśnie brzmiałyby analogicznie udomowione imiona i nazwiska (dodam jeszcze, że takie tłumaczenie dosłowne miało sens w przypadku przydomków, które odwoływały się do cech danej osoby, na przykład Ryszarda Lwie Serce, ale już Michelangelo Buonarotti jako Michał Anioł brzmi dla mnie absurdalnie, bo to nie przydomek, tylko zwykłe imię). Czasem jednak panowała tu niekonsekwencja, bo z jakiegoś powodu Ludwig van Beethoven nie został nigdy Ludwikiem, choć Johann Sebastian Bach został na zawsze Janem, a już np. Williamowi Szekspirowi uproszczono nazwisko, nie tłumacząc imienia, choć William the Conqueror to w podręcznikach do historii Wilhelm Zdobywca. Skoro spolszczano imiona, a nawet nazwiska osób ważnych dla kultury i nauki oraz postaci historycznych, nic dziwnego, że spolszczano także imiona bohaterów literackich. Nasz język w ogóle lubi spolszczać, co widać na przykładzie światowych nazw geograficznych, z których wiele ma ustalone polskie odpowiedniki. Nie potrafię wyjaśnić tej ogólnej polskiej skłonności do przybliżania obcości, mam jednak swoją teorię na temat tego, dlaczego była taka silna w polskich tłumaczeniach literatury dziecięcej na początku XX wieku. Nie istniały wtedy praktycznie żadne media, które mogłyby dzieciom te obce kultury przybliżać, nie było nawet radia, a co dopiero telewizji, czy Internetu. Wyspa w Kanadzie była zupełnie obcym i dziwnym światem dla pierwszych polskich czytelników Lucy Maud Montgomery, a żeby sobie ją wyobrazić, dzieci praktycznie w stu procentach polegały na opisie z książki. Mając tę świadomość i świadomość ówczesnej tendencji do spolszczania obcych nazwisk i nazw, podejście Bernsteinowej możemy uznać za całkowicie uzasadnione. Mamy jednak 2022 rok, co najmniej 80 lat gigantycznego skoku technologicznego, mamy Internet i epokę globalizacji, w której język angielski stał się lingua franca, a dzieci są z nim osłuchane od kołyski bardziej niż z jakimkolwiek innym językiem obcym. Anna Bańkowska pisze we wstępie:

„(…) razem z wydawcą tego przekładu doszliśmy do wniosku, że w czasach, kiedy wszystkie dzieci wiedzą, że żadna mała Kanadyjka nie ma na imię Ania, Janka czy Zosia, a żaden Kanadyjczyk nie nazywa się Mateusz czy Karolek, pora przywrócić wszystkim, nie tylko wybranym (jak w poprzednich przekładach), bohaterkom i bohaterom książki ich prawdziwe imiona, nazwom geograficznym na Wyspie Księcia Edwarda zaś ich oryginalne brzmienie.”

A ja dodam od siebie, że dzieci, powiedzmy, od ósmego roku życia i starsze, bo do nich adresowana jest ta książka, nie tylko wiedzą, że ludzie w innych krajach nazywają się trochę inaczej niż w Polsce, ale wręcz bardzo by się zdziwiły i może nawet obraziły, gdyby ktoś im próbował wmówić, że jest inaczej. W ciągu tych 110 lat zmieniło się też diametralnie podejście do spolszczania czy tłumaczenia nazwisk i już się tego nie robi, wyjątkiem są może spolszczenia, które utrwaliły się dawno, jak wspomniany Kolumb i ewentualnie imiona członków rodzin królewskich oraz nazwiska transliterowane z obcych alfabetów. Jeżeli chodzi o nazwy geograficzne, to przyjmuje się strategię, że jeśli jakaś nazwa ma oficjalne spolszczenie, należy go użyć. Jeżeli nie, zapisujemy ją w oryginale. Ktoś może jeszcze użyć argumentu, że literatura dla dzieci rządzi się jednak innymi prawami. Tu pojawia się pytanie, na ile seria o Anne jest faktycznie literaturą dziecięcą, bo kolejne części o dorastającej czy dojrzałej już bohaterce można klasyfikować bardziej jako literaturę młodzieżową czy nawet obyczajową dla dorosłych czytelników. Biorąc pod uwagę wszystko powyższe, Anna Bańkowska zmieniła „Anię” na „Anne” zgodnie ze współczesnymi tendencjami przekładowymi, rozwojem technologii i tym jak zmienił się świat. Wersja Bernsteinowej była jedynym przekładem tej książki wydawanym przez około 80 lat, a to naprawdę bardzo długo i w konsekwencji wychowało się na nim kilka pokoleń. Przedstawicielom tych pokoleń być może trudno przestawić się z Ani na Anne, ale jeżeli kolejne wychowają się na nowym tłumaczeniu, zgodnym z duchem czasów w jakich żyją, to jestem pewna, że za 20 lat nikt nie będzie się już burzył, że Ania została Anne, ani tym bardziej, że Rachel Lynde przestała być Małgorzatą Linde, bo tak właśnie zostało spolszczone, a właściwie całkiem zmienione to imię przez pierwszą tłumaczkę. Dlaczego zatem w innych tłumaczeniach, a od lat 90. powstało ich już piętnaście, Ania nie jest Anne? Nie znam losów tych tłumaczeń, ale mogę postawić hipotezę opartą na własnych doświadczeniach translatorskich: bo tak chciał wydawca. A wydawca tak chciał, bo uważał, że stara i dobrze znana wersja lepiej się sprzeda. Prawdopodobnie dlatego w niektórych wersjach przekładu tej książki imiona mniej istotnych bohaterów nie są spolszczane, ale główni bohaterowie są tacy, jakimi ich stworzyła Bernsteinowa. Wydawcy nie chcieli ryzykować, że czytelnikom nie spodoba się coś przeczącego temu, do czego przyzwyczaili się przez cały XX wiek i biorąc pod uwagę przykład awantury o Puchatka, pewnie mieli trochę racji. Tylko teraz nasuwa się pytanie, czy dyskutujemy o strategiach przekładowych czy strategiach marketingowych wydawnictw, a to są dwie zupełnie różne dyskusje, do czego jeszcze wrócę.

Z wrzawy w Internecie wynika, że współcześni czytelnicy nie tylko nie mogą wybaczyć Bańkowskiej, że Ania została Anne, ale nie mogą jej też wybaczyć tego, że z Zielonego Wzgórza powstały Zielone Szczyty. Temu poświęcono ostatnio chyba najwięcej komentarzy, być może dlatego, że łatwiej skupić się na tytule, niż przeczytać całość książki. No dobrze, to ja też skomentuję, bo to ważne. W książce występuje posiadłość Cuthbertów o nazwie Green Gables, nazwana zresztą przez Bernsteinową w pierwszym przekładzie „dworkiem”, co jest zgodne ze strategią domestykacji, ale wprowadza tutaj poważne zaburzenie świata przedstawionego. Czym faktycznie jest Green Gables? Otóż, jak tłumaczy Bańkowska w jednym z wywiadów, jest to typowy kanadyjski dom ze spadzistym dachem, prawdopodobnie drewniany i omszały (stąd zieleń, bo podobno w czasach Montgomery domów nie malowano), a gable to właśnie ten szczyt, czyli ściana poddasza, gdzie zwykle znajdowały się pokoje. Jest to pojęcie z zakresu architektury, typowy element domów na Wyspie Księcia Edwarda w czasach Montgomery, zresztą sama autorka wychowała się w podobnym. Nazwa wskazuje, że w tym właśnie domu było więcej niż jeden takich szczytów, barwy zielonej. I jest to cała prawda o tytule tej książki. Skąd zatem w polskim tytule wzięło się tam wzgórze? Być może ze szwedzkiego wydania, na którym podobno opierał się pierwszy polski przekład. Być może z niezrozumienia oryginału, niemożności sprawdzenia realiów (przypominam, wtedy nie było jeszcze Internetu i również dlatego przekłady z tamtej epoki roją się od błędów merytorycznych – po prostu nie wszystko dało się dokładnie sprawdzić w każdych okolicznościach), a być może dlatego, że dla Bernsteinowej gables były kłopotliwe, więc je zastąpiła czymś przystępniejszym i łatwiejszym do wyobrażenia, a przecież w książce jakieś pagórki występują, bo na początku jest opis, jak bohaterowie jadą do Green Gables pod górę. Zielone wzgórze brzmi ładnie, malowniczo, wywołuje pozytywne skojarzenia. Jednak to, że Bańkowska wyrzuciła wzgórze nie jest żadną zbrodnią, tylko korektą na poziomie zgodności z oryginałem, zresztą ważną także dlatego, że, jak wspomina tłumaczka, sama Montgomery ubolewała z powodu przeinaczania tytułu w innych wersjach językowych książki. Szczyty kanadyjskich domów były dla niej równie ważne, jak dla nas styl zakopiański czy dworki szlacheckie z dwiema kolumnami na przedzie. To jest ważny element kulturowy, część tzw. świata przedstawionego w powieści. Wycinanie go, bo tak jest prościej lub ładniej, szkodzi książce. Owo obrażanie się na tłumaczkę za zmianę tytułu przypomina mi trochę sytuację z Plutonem. Wychowałam się na popularnonaukowych albumach dla dzieci, w których narysowane było 9 planet układu słonecznego, uczyłam się na pamięć ich nazw i kolejności w stosunku do słońca. W 2006 Pluton został zdegradowany i naukowcy ogłosili, że planet w układzie słonecznym jest 8, a Pluton jest tzw. planetą karłowatą. Czy ta informacja zrujnowała mi dzieciństwo i wywołała nienawiść w stosunku do badaczy kosmosu? Nie. Po prostu ją przyjęłam i założyłam, że inni znają się na tej dziedzinie lepiej, więc trzeba się z tym pogodzić. I tak właśnie powinniśmy traktować poprawione przekłady, chociaż przyzwyczailiśmy się do starych, tak jak przyzwyczailiśmy się do 9 planet, że nie wspomnę już o tym, że kiedyś palono na stosie uczonych, którzy nie chcieli się zgodzić z tym, że Ziemia jest płaska.

Kontynuując wątek tytułu, czytałam jeszcze, że szczyty nie są szczególnie trafne, bo nikt tego słowa nie zna w znaczeniu architektonicznym i kojarzą się w pierwszej kolejności z ukształtowaniem terenu, więc równie dobrze mogłoby już tam być wzgórze. Zgodzę się, być może jest to słownictwo specjalistyczne, jednak mamy w polskim wiele homonimów, czyli wyrazów, które brzmią tak samo, a znaczą co innego, jak na przykład zamek, pilot, czy bal. Czytelnik dowie się ze wstępu, jakie jest to kolejne znaczenie słowa szczyt, co więcej będzie mógł w dowolnej chwili sięgnąć do google i zarówno sprawdzić, jak wygląda szczyt w tym kontekście, jak i pooglądać sobie przykłady architektury kanadyjskiej. Mam też wrażenie, że o tych szczytach mówi w tej chwili pół Polski, a kilka artykułów na ten temat zostało opatrzonych ilustracjami, na których owe szczyty są tak wymalowane zielono na białym, że już bardziej się nie da. Krótko mówiąc: jeżeli czytelnik nie wie, to się dowie. Zaś na to z czym mu się nazwa skojarzy naprawdę nie ma wpływu nikt, a jak komuś szczyt kojarzy się ze szczytowaniem (takie drwiny czytałam w komentarzach), to pozwólcie mi pominąć to milczeniem. Jeżeli chodzi o moje własne zastrzeżenia do tytułu, to powiem tak: gdybym dostała tę książkę do tłumaczenia jako pierwsza w historii i wszystko zależało tylko ode mnie, nie tłumaczyłabym nazw posiadłości opisanych w książce, z tego prostego powodu, że nigdy tego nie robię. Ostatnio tłumaczyłam opasłą dziewiętnastowieczną powieść i nazwę wszystkich brytyjskich posiadłości ziemskich, które się tam pojawiły, zostawiłam w oryginale, co więcej, jedna z nich jest też częścią tytułu i tego również nie tłumaczyłam. Konsekwentnie, w powieści Montgomery zostawiłabym po prostu Green Gables, więc mój tytuł brzmiałby „Anne z Green Gables” (co ciekawe, dokładnie tej strategii trzyma się niemiecka wersja: „Anne auf Green Gables”). Powtarzam, stałoby się to w sytuacji idealnej, kiedy ja i tylko ja mam wpływ na strategie tłumaczeniowe i tytuł, bo wiele razy w życiu jako tłumaczka tego wpływu nie miałam, zdarzało mi się i spolszczanie na siłę imion, które zostawiłam w oryginale, ale wydawca miał inną wizję i zobaczenie swojego nazwiska tłumaczki pod tytułem, którego ani nie proponowałam wydawnictwu, ani nawet nie przyszedłby mi do głowy. Bo tytuł, podobnie jak strategie tłumaczeniowe, to często decyzja czysto marketingowa, dyktowana tym, co się lepiej sprzeda, a nie tym, co jest bliższe wizji autora oryginału. Dlatego proszę o ostrożność w krytykowaniu tłumaczeń tytułów, czy to książek, czy filmów, bo już nie raz spotkałam się z pogardą, że „co ten tłumacz idiota wymyślił za głupi tytuł”. Co ciekawe, analogiczna sytuacja dotyczy szwedzkiego klasyka znanego w Polsce pod tytułem „Dzieci z Bullerbyn”. Nazwa tej wioski jest zupełnie fikcyjna i jest grą słów, można by ją dosłownie tłumaczyć jako Łobuzowo albo Nicponiowo, ale od lat znamy jedną wersję: „Dzieci z Bullerbyn”, wszyscy się do niej przyzwyczaili i nikt się nie burzy, że nazwa wioski nie została spolszczona. Pewnie gdyby teraz ktoś zaproponował nowy tytuł, wybuchłaby kolejna afera. Niestety przyzwyczajamy się też do tytułów przeinaczonych, bo jak nazwać sytuację powieści „Jane Eyre” uparcie tytułowaną w Polsce „Dziwne Losy Jane Eyre”? Czekam na to, aż któreś wydawnictwo w końcu zdecyduje się zatytułować tę powieść tak jak jej autorka Charlotte Bronte. Innym kłopotliwym tytułem jest powieść „Sense and Sensibility” znana w przekładzie Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej jako „Rozważna i romantyczna”. Kolejni tłumacze tej książki mają problem, ponieważ „rozważna i romantyczna” nie jest pierwszym oczywistym tłumaczeniem słów „sense and sensibility”, tak więc nie można go użyć bez naruszenia praw autorskich. Całkowita zmiana tytułu na, powiedzmy, „rozwagę i wrażliwość” niesie ze sobą ryzyko, że książka nie zostanie rozpoznana przez czytelników, tym bardziej, że ekranizacja powieści miała tytuł „Rozważna i romantyczna”. Tłumacze muszą zatem kombinować, jakby tu zrobić coś, co będzie podobne to wersji Przedpełskiej-Trzeciakowskiej, ale jednak trochę inne, w efekcie czego ostatnio powieść ukazała się w przekładzie Anny Kariny Kosek pod tytułem „Rozsądek i romantyczność”, choć tłumaczka miała zupełnie inną wizję.

Mamy już zatem pewien obraz tego, z czym mierzy się tłumacz, po raz kolejny przekładając dane dzieło. Dlaczego zatem tłumacze tworzą przekłady na nowo? Czy im wolno? I czy to ma sens? Jest to oczywiście temat tak szeroki i wielowątkowy, że można by mu poświęcić opasły tom. Nie chcę w tej chwili skupiać się na decyzjach czysto wydawniczo-sprzedażowych (bo prawdopodobnie właśnie z nich wynika szesnaście wersji „Anne of Green Gables”, z których piętnaście powstało w ciągu zaledwie około 30 lat), tylko na tłumaczach. Często przekład po prostu wymaga odświeżenia ze względu na to, że zmieniły się język, realia, strategie przekładowe itp., o czym już wspominałam. Zdarza się, że tłumacz dostrzega błędy w poprzednich przekładach i chce je poprawić. A czasem po prostu robi to dla siebie, bo chce się zmierzyć z danym dziełem na nowo. Elżbieta Tabakowska, wybitna językoznawczyni i tłumaczka Normana Daviesa, przetłumaczyła po raz dziesiąty „Alicję w Krainie Czarów”, bo po prostu miała swój pomysł na tę książkę, która ją fascynuje i którą zajmowała się naukowo jeszcze od czasów studiów. W posłowiu swojego przekładu pisze, że na pytanie „dlaczego tłumaczyć dane dzieło po raz kolejny?” tłumacz może odpowiedzieć sobie, jak „ów wielki himalaista, który na pytanie, dlaczego chodzi po górach, odpowiedział: bo góry są”. „Alicja” Tabakowskiej wydana w 2012 roku przez wydawnictwa Bona jest opatrzona ilustracjami Tove Jansson, znanej ilustratorki i autorki serii książek o Muminkach. Tabakowska nadmienia, że pytanie „po co jeszcze raz?” można równie dobrze zadać autorce rysunków, bo przecież „Alicję” ilustrowano już dotychczas wiele razy. Podobnie jak ilustracje, przekład jest też kwestią interpretacji, dlatego, o ile nie widzę w nim błędów na poziomie językowym czy wyciętych fragmentów tekstu, jestem w krytyce przekładów bardzo ostrożna i mam tu na myśli prace moich początkujących studentów, a co dopiero przekłady wybitnych i doświadczonych tłumaczy. A taką tłumaczką jest właśnie Anna Bańkowska, co więcej, „Anne of Green Gables” to dla niej ważna lektura z dzieciństwa, co podkreśla w wywiadach, zatem ma świadomość tego, że ta książka kształtuje całe pokolenia. Swoje decyzje przekładowe konsultowała ze sztabem specjalistów i został on podporządkowany wierności oryginałowi, nowym trendom w przekładzie, a nie strategii marketingowej (choć, tu mrugam okiem, biorąc pod uwagę szum wokół rewolucyjnego przekładu, to może jednak przy okazji niezła strategia marketingowa?). Wszelkie zarzuty niekompetencji tłumaczki są tu absolutnie bezpodstawne. Może zamiast ostro krytykować specjalistów w swojej dziedzinie pogódźmy się z tym, że w świecie przekładów jest miejsce na różnorodność i uczmy tego dzieci, pokazujmy im różne wersje, różne interpretacje literatury i różne wizje świata. Młodzi czytelnicy na pewno na tym skorzystają.


*Ten artykuł by nie powstał, gdyby nie moje niekończące się rozmowy o przekładzie z Anną Kariną Kosek, tłumaczką m. in. kryminałów, literatury dziecięcej, Shakespeare’a, Elizabeth Gaskell i Jane Austen.


"Anne z Zielonych Szczytów", L.M. Montgomery, tłum. Anna Bańkowska, wyd. Marginesy 2022


Zdjęcie ze strony wydawcy: www.marginesy.com.pl

 
 
 

Comments


Kontakt:
lobsterpl.kontakt@gmail.com



 

© 2023 by The Book Lover. Proudly created with Wix.com

bottom of page